Przedstawiam pomiędzy odcinkami „Państwa upadłych aniołów” krótkie rozważania na temat dwóch dylematów demokraty. Nie ma tu typowej tematyki spiskowej ale pozazdrościłem Stańczykowi kilku ostatnich wpisów o demokracji więc oto coś:
Ilustracja muzyczna:
Pierwszy dylemat demokraty:
Albo wszyscy ludzie są równi i nie potrzebują dalszego wyrównywania albo ludzie są nierówni i dlatego potrzebują równości.
Komentarz:
Demokrata jednak zawsze wybiera głupio z powyższego dylematu, mówiąc, że ludzie są równi i że potrzebują by ich wyrównać. Demokrata myli się w ten sposób kilka razy.
Po pierwsze demokrata nie rozumie, że do wyboru są dwie możliwości: 1) ludzie są równi, lub 2) ludzie nie są równi i dlatego należy wprowadzić równość. Możliwości te wykluczają się wzajemnie i dlatego absurdem jest uważać, że ludzie są równi a jednocześnie, że nie są równi.
Po drugie mówiąc, że „ludzie są równi” wcale nie myśli on, że rzeczywiście ludzie są równi. Prawdopodobnie w jego demokratycznym umyśle pojawia się jakiegoś rodzaju rozumowanie: „ludzie powinni być równi więc powinni mieć równe prawa”. Oczywiście demokrata nie zdaje sobie sprawy, że istnieje różnica pomiędzy bytem („ludzie są równi”) a powinnością („ludzie powinni być równi”) i że powinności opierają się nie na dowodach ale na wierzeniach. Nie zdaje sobie on również sprawy, że można nie widzieć równości ludzi ale równocześnie być zwolennikiem równego traktowania (np. równość nierównych ludzi wobec prawa zob. Cyceron De Republica).
Po trzecie, jeśli demokrata mówi, że ludzie są równi i chce ich wyrównać to wcale nie chce on wyrównać ludzi. Nie pada od niego propozycja zmiany woli, zmiany sposobu myślenia, zmiany celów życiowych, zmian umiejętności ludzi. Pada jednak propozycja by płacić tym, którzy mają mało pieniędzy jakieś regularne sumy tak by w jakiś sposób „wyrównały” one ludzi. Demokrata nie rozumie jednak, że ludzie to nie pieniądze a pieniądze to nie ludzie. Jeśli dziwce, świętemu i demokracie damy równą ilość pieniędzy (albo zabierzemy równą ilość pieniędzy) to nie staną się oni przez to równi ale jedynie ich majątki staną się równe. Zresztą przy pierwszych wydatkach ich majątki znów staną się nierówne bo nierówni ludzie mają nierówne cele, które chcą osiągać. Mniej absurdalne jest wyrównywanie ludzi przy pomocy zasady wyborczej „jeden człowiek – jeden głos” jednak wtedy to nie ludzie per se stają się równi ale ich możliwości i ich stosunek do siebie w polityce (czyli stosunek dwóch osób miażdżonych przez demokratyczne instytucje, które kpią z nich mówiąc, że kawałek papieru w skrzynce zmienia los państwa, ludzie są wtedy częściowo wyrównani bo kpi się z nich w równy sposób).
Po czwarte, jeśli demokrata ma na myśli równość ontologiczną to twierdzi, że ludzie należą do tego samego rodzaju bytu (jak na przykład w stwierdzeniu „wszyscy ludzie są równi przed Bogiem”) to dlaczego demokrata chce ich nadal wyrównywać? Jeśli demokrata zdaje sobie sprawę, że ludzie są ontologicznie równi (czyli każdy człowiek w równym stopniu posiada cechy człowieka) to jakie cechy ludzi mają być wyrównane? W takim przypadku demokrata to albo nieuk albo oszust. Bo wiemy, że ontologia dotyczy tylko cech stanowiących cechy istoty bytu natomiast nie dotyczy cech przypadłościowych (więc wiemy, że by być człowiekiem konieczne jest posiadanie przynajmniej potencjalnej inteligencji, natomiast posiadanie bogactwa, wykształcenia lub wysokiej funkcji nie jest konieczne by być człowiekiem).
Drugi dylemat demokraty:
Kościół powinien mieszać się do polityki czy Kościół nie powinien mieszać się do polityki?
Komentarz:
Gdy mowa o zakazie przerywania ciąży czyli mordowania ludzi to demokrata uważa, że Kościół nie powinien mieszać się do polityki. Natomiast gdy mowa o pomocy uchodźcom albo zawetowaniu jakiejś ustawy to wtedy można usłyszeć ciszę albo słowa w rodzaju „dlaczego hierarchia kościelna nie krytykuje stanowczo Kaczyńskiego?”. Demokrata zajmuje dwa przeciwstawne stanowiska nie zdając sobie sprawy, że się wykluczają. Czy wykluczają się one całkowicie?
Demokrata nie zdaje sobie jednak sprawy, że pierwszym jego błędem było mieszanie demokracji do polityki. Jest to jego podstawowy błąd ponieważ jeśli rozumiemy politykę na sposób klasyczny jako dążenie do dobra mieszkańców państwa to demokracja jest ruchem skrajnie antypolitycznym ponieważ nie polega ona na dążeniu.
To, że polityka polega na dążeniu możemy zauważyć albo obserwując polityków albo przeglądając literaturę przeznaczoną dla użytku polityków. Najstarszym zachowanym przykładem tego rodzaju literatury są Nauki dla króla Merikare, gdzie możemy poczytać o tym jak polityk ma znajdować i traktować zwolenników, niszczyć przeciwników, karać przestępców oraz jak to postępowanie ma być w zgodzie z zasadami sprawiedliwości egzekwowanymi przez czynniki ponadpolityczne (w tym konkretnym przypadku przez boginię Ma’at). Każda epoka posiada tego rodzaju podręczniki polityczne, których generalna struktura opiera się na tym, że jedni ludzie mówią innym ludziom co ci inni ludzie mają robić i jakie konsekwencje należy wyciągać wobec tych innych ludzi. Innymi słowy istnieje podział na rządzących i rządzonych, a rządzący mają do dyspozycji specjalne zdolności i uprawnienia, których istnienie starają się uzasadnić przed rządzonymi i przed samymi sobą. Wszystkie te działania mają ułatwiać dążenie i osiągnięcie celu, który jest czymś prawym i sprawiedliwym oraz określanym zwykle przez pisma religijne lub filozoficzne a więc próbującym osiągnąć prawdę.
Demokracja nie tylko nie posiada takiej grupy rządzących dążących do kierowania innymi ludźmi (nie posiada tej grupy przede wszystkim w swojej wyobraźni). Demokracja nie posiada również celu więc nie może ona do niego dążyć. Jednak niektórzy mówią, że demokracja posiada cel. Arystoteles w Polityce stwierdza, że: „Otóż demokracją nazywa się w pierwszym rzędzie ten ustrój, w którym najzupełniej przeprowadzona została zasada równości. Równość zaś, według podstawowego prawa takiej demokracji wyraża się w tym, że czy to biedni, czy bogaci, to niczym nie górują jedni nad drugimi, ani też nie skupiają jednostronnie”. Jak już zauważyliśmy w pierwszym dylemacie demokraty, demokraci zajmują wewnętrznie sprzeczne stanowisko, które nie określa pod jakim względem ludzie powinni być równi i prowadzi ich to do żonglowania słowami. Przejawami antypolityczności w podstawowym „celu” demokracji są takie zjawiska jak:
-prawo wyborcze dla wszystkich obywateli (bo wszyscy ludzie są równi)
-specjalne preferencje dla kobiet i murzynów (bo ludzie nie są równi i należy ich wyrównać przez dofinansowanie i rezerwację miejsc)
-równość wobec prawa (bo wszyscy ludzie są równi)
-tworzenie konwencji Rady Europy ze Stambułu (bo ludzie nie są równi i jak twierdzi artykuł 1 jednym z celów konwencji jest: „przyczynienie się do eliminacji wszelkich form dyskryminacji kobiet oraz wspieranie rzeczywistego równouprawnienia kobiet i mężczyzn, w tym poprzez wzmocnienie pozycji kobiet”). Wynika więc z artykułu 1, że wprowadzanie nierówności między płciami… służy równości. Kolejnym dylematem demokracji jest więc równość wobec prawa: czy równość wobec prawa jest zawsze równością czy też może równość wobec nierównego prawa zaprzecza równości?
Równość w demokracji jest osiągana i zaprzeczana na różne sposoby – nie jest więc to w pełnym znaczenia cel, ponieważ zakładam, że dobro obywateli na celu coś co może zaistnieć natomiast fikcyjne cele takie jak równość nie mogą być pełnowartościowymi celami skoro istnieć nie mogą.
Skoro błędem demokraty jest mieszanie się przez niego do polityki a jego celem równość, która raz istnieje a raz nie to czy demokrata może naprawić swój błąd? Niestety nie można wyznaczyć celu demokracji demokratycznie, ponieważ kto ma być ludem, który ogłosi swoją wolę i zmusi resztę (resztę czego? – powstaje pytanie; czy lud sam się do czegoś zmusza?) do posłuchu. Po raz kolejny widzimy więc, że demokracja nie może do niczego dążyć. Cele demokracji mogą być wyznaczane jedynie odgórnie poprzez akcję zorganizowanej mniejszości w stosunku do zdezorganizowanej mniejszości jak uczą nas elitaryści. Widzimy to codziennie, gdy dziennikarze przekazują „informacje” swoim ofiarom. Dla wprawnych demokratów cel demokracji powinien być zdefiniowany szeroko i w niejasny sposób tak aby osiągali z jednej strony satysfakcję, gdy na prywatny użytek definiują go („rządy prawa”, „prawa człowieka”, „ochrona mniejszości” „równość”, ochrona przed autorytaryzmem Kaczyńskiego/Tuska) a z drugiej strony by demokratyczni reprezentanci mogli wzniecać histerię wyborców i skłaniać ich do obrony demokracji, która ujawnia się po kolei w Trybunale Konstytucyjnym, wolnych sądach, członkostwie w Unii Europejskiej, dzikach przeznaczonych do ostrzału czy uchodźcach. Zauważmy, że postmodernistyczna interpretacja demokracji nigdy nie wspomina o prawach większości ani o tyranii większości poprzestając jedynie na krytyce polityków wykorzystujących populizm. Jest to trafna intuicja uznająca, choć nie wprost, istnienie i obowiązywanie żelaznego prawa oligarchii.
Jak do tej pory ustaliliśmy, że mieszanie się do polityki przez demokrację jest czymś negatywnym ponieważ demokracja nie polega na dążeniu. Ponieważ tak ważne pojęcie jak mieszanie się do polityki nie zostało do tej pory wyraźnie określone w polskiej politologii to pozwolę je sobie tu krótko stypizować. Wydaje się, że istnieją dwa rodzaje mieszania się do polityki. Pierwsze z nich to, nazwijmy je tak, mieszanie jednorodne (dobrze zmieszana zasada sprawiedliwości z zasadą władzy, nie można ich rozdzielić bez specjalnej reakcji politycznej niszczącej całą mieszaninę polityczną) oraz mieszanie niejednorodne (nieprzystające do siebie elementy mieszaniny politycznej są widoczne gołym okiem, następuje często samorzutne rozdzielanie się elementów tej mieszaniny co możemy nazwać sedymentacją polityczną, podczas sedymentacji politycznej następuje rozdział rzeczywistości politycznej od antypolitycznej fikcji, która jeśli można tak powiedzieć w przenośni, opada na dno).
Żeby rozwiązać drugi dylemat demokraty powinniśmy określić więc jaki rodzaj mieszania do polityki występuje gdy to Kościół miesza się do polityki. Aby odpowiedzieć na to pytanie zwróćmy uwagę na świętą księgę chrześcijaństwa, która jako cel wyznacza zbawienie człowieka. Nie jest to cel polityczny (ponieważ wiara nie może być przymusowa jako akt woli i umysłu, zresztą nawet polityka nie może narzucać wiary ale jedynie jej objawy) ale może takim być jeśli rozważymy go w związku celami państwa. Jak te relacje powinny wyglądać? Przytoczmy stosowny cytat z Ewangelii św. Jana (rozdział 19)
„Piłat odezwał się więc do Niego: „Nie chcesz ze mną rozmawiać? Czy nie wiesz, że mam władzę Cię uwolnić i mam władzę Cię ukrzyżować?”. Jezus mu odparł: „Nie miał byś żadnej władzy nade Mną, gdybyś nie otrzymał jej z góry. Stąd większy grzech popełnił ten, kto wydał Mnie tobie”. Od tej chwili Piłat usiłował Go uwolnić (…)”
Szczególnie interesujące jest tu użycie jest tu greckiego słowa na oznaczenie władzy – ewangelista nie pisze o kratos lub arche ale używa słowa exousia oznaczającego „władzę, pozwolenie, w sensie prawnym bądź politycznym w odniesieniu do Boga lub króla. Autorzy Nowego Testamentu przejmują ten termin na oznaczenie władzy pochodzącej od Ojca, która ma charakter autorytatywny, dynamiczny, stwórczy i zbawczy” (zob. Mirosław Wróbel, Władza w Ewangelii św. Jana). Jest więc to określenie pozytywne zwłaszcza w kontraście do władzy szatana nad światem (archon tou kosmou). Jezus proponuje więc skrajnie autorytarną koncepcję władzy, która nie pochodzi z dołu od ludu ale z góry i programowo wyklucza uczestnictwo dzieci w odwiecznej decyzji patriarchy, przedwiecznego Ojca. Autorytaryzm Jezusa opiera się oczywiście na najwyższym z możliwych autorytetów czyli twórcy świata rozumiejącego jak obsługiwać życie. Władza przy takim rozumieniu zawsze musi mieć charakter moralny w przeciwnym wypadku traci ona charakter władzy i staje się przemocą. Jezusowy autorytaryzm, wykluczanie, patriarchat, hierarchia i moralizm to przeciwieństwo sodomiczno-demokratycznej koncepcji władzy, gdzie nie może istnieć żadna racja a wykluczanie jest największym występkiem.
Podobnie myśl Jezusa kontynuuje św. Paweł pisząc w liście do Rzymian (rozdział 13):
„Każdy człowiek niech się podporządkuje władzom, którym podlega. Nie ma bowiem władzy, która nie była by od Boga; lecz każda, która istnieje, została ustanowiona przez Boga. Dla tego ten, kto sprzeciwia się władzy, występuje przeciw porządkowi Boga, a ci, którzy występują przeciw porządkowi, sami na siebie ściąga ją karę. Sprawujący władzę nie wywołują lęku u tych, co dobrze czynią, ale u tych, którzy czy nią źle. Chcesz więc nie bać się władzy? Czyń dobrze, a otrzymasz od niej pochwałę. Jest przecież na służbie u Boga, aby cię zachęcić do dobrego. Jeśli natomiast źle postępujesz, lękaj się, bo nie na darmo nosi miecz. Jest przecież na służbie u Boga, sprowadzając gniew na tego, kto do puszcza się zła. Dlatego trze ba się jej podporządkować nie tylko ze względu na karę, ale i ze względu na sumienie. Także dla te go płacicie podatki. Ci, którzy się tym zajmują, pełnią służbę Bożą. Każdemu oddajcie, co się mu należy: komu podatek – temu podatek, komu cło – cło; przed kim na leży od czuwać lęk – lęk, wobec kogo szacunek – temu szacunek.”
Rozumiemy już więc dlaczego demokrata posiada swój drugi dylemat. Władza to dla niego czysty kratos polegający na realizacji woli. Natomiast władza rozumiana jako exousia implikuje możliwy bunt przeciwko tyranom, którzy nie sprawują władzy rzeź na giełdzie i w parlamencie. Władza posiada dla chrześcijan wyraźny cel, który jest ściśle związany z realistycznie rozumianą polityką gdzie istnieje podział na rządzących i rządzonych. Mieszanie ich ma więc charakter przynajmniej potencjalnie jednorodny. Jest to również mieszanie autorytarne i patriarchalne co stanowi o jej ciężarze dla demokraty. Demokrata natomiast woli władzę mieszającą się do polityki w sposób niejednorodny. Gołym okiem widać fikcję mitologii demokratycznej gdy parlament ustanawia kolejny podatek lub kolejny nakaz wbrew woli tzw. narodu. Demokracie nie robi to jednak różnicy ponieważ demokratyczne mieszanie się poprzez niszczenie sensu i ustanowienie równości ustanawia stan wygody i realizację partykularnej woli. Ostatecznym celem równości w demokracji nie jest więc sama równość ale wolność od celowości definiowanej przez rozum oraz wygoda. Dobrym przykładem są tu transseksualiści opanowujący kobiece sporty oczywiście dzięki zasadzie równości – to nie sama równość jest jednak celem ale zadowolenie transpłciowców oraz zadowolenie ich reprezentantów w parlamencie zyskujących poparcie wyborcze seksualnych odmieńców.
Oczywiście można wysunąć zarzut, że samo chrześcijaństwo jest rodzajem mitu dlatego powinno ono pozostać prywatną sprawą i nie powinno się ono wtrącać do polityki. Trudno się zgodzić z takim postawieniem sprawy zwłaszcza że ma ono stosunkowo prostą strukturę. Po pierwsze należy wierzyć w pozaczasowego, pozaprzestrzennego, pozamaterialnego Boga, który celowo stworzył świat z niczego (wyklucza to bogów wielu innych religii). Wymaga to oczywiście przyjęcia założenia, że Wielki Wybuch miał przyczynę pozamaterialną (założenie to jest przeciwne do założenia ateistów jak np. Daniel Dennett przypuszczającego, że Wielki Wybuch rozpoczął się z „niczego lub prawie niczego” – E. Michael Jones chyba słusznie określił to stwierdzenie „najgłupszym w historii filozofii”). Drugim z kluczowych elementów jest wiara w boskość Jezusa – zwróćmy przy tym uwagę, że cuda, przepowiednie, całuny, uleczenia i tym podobne zjawiska mogące potencjalnie potwierdzać tą boskość nigdy nie dotyczą Ojca bezpośrednio ale dotyczą Syna i mają one tak jak sam Chrystus charakter czasowy, przestrzenny i cielesny. Mogą więc być potencjalne badane przez naukę (która zresztą też ma charakter systemu wierzeń oparty o wiarę w świat realny – w przeciwieństwie do idealizmu oraz wiarę w intersubiektywną komunikowalność i intersubiektywną sprawdzalność – czyli wiarę w pewne konkretne działanie umysłu innych badaczy i własności języka jako reprezentacji rzeczywistości, co przekłada się na cały wachlarz innych wierzeń-założeń). Cała reszta wierzeń chrześcijaństwa to tzw. tajemnice wiary przyjmowane na zasadzie zaufania Bogu (którego istnienie przyjęto na podstawie uprzednich przesłanek) i przyjmowaniu, że jako istota boska nie oszukuje On nas.
Są to dosyć skromne wymogi założeniowe zwłaszcza w porównaniu do demokracji, która konstruuje zestaw niepowiązanych ze sobą mitów, którym w dodatku przeczy obserwowalna rzeczywistość. Wśród nich znajdują się między innymi wiara w równość wszystkich ludzi, że władza sprawowana jest za zgodą rządzonych, że państwo powstało na drodze jakiejś umowy, że każdy głos się liczy, że najbliższe wybory są najważniejsze we współczesnej historii, że istnieje naród posiadający wolę i suwerenność (?!), że wrzucenie kartki do skrzynki powoduje kontrolę nad ludźmi z odległego miasta, że ludzie w odległym mieście reprezentują wolę tych co wrzucili kartkę do skrzynki a których nigdy nie widzieli ani nie słyszeli.
Wierzenia te mają oczywiście szereg dziwacznych konsekwencji, ponieważ rzekomo suwerenny lud jest teraz reprezentowany tylko że nie wiadomo przed kim. Przed samym sobą? Może przed innymi reprezentantami? Jeśli tak to dlaczego suwerenność się dzieli na tylu reprezentantów. Bo jeśli się dzieli to nie jest już suwerennością (bo suwerenność to władza najwyższa i niepodzielna jak uczy nas Bodin). Jednocześnie ci wszyscy reprezentanci, którzy są tylko słuchaczami woli ludu muszą mieć władzę trójdzieloną pod względem kompetencji, tak żeby te władze z woli ludu jakoś się wzajemnie kontrolowały (gdzie w takim razie jest lud i jego kontrola? i dlaczego jest ten trójpodział skoro pierwsi demokraci promowali doktrynę jednolitości władzy państwowej). Jednocześnie to trójdzielenie władzy nie przeszkadza by politycy z legislatywy, egzekutywy i judyktywy łączyli się pod postacią organizacji zwanej partią polityczną. Ci podzieleni i połączeni na różne sposoby ludzie zwalczają się zawzięcie przedstawiając wykluczające się wzajemnie programy polityczne. W ten sposób dbają oni o realizację woli ludzi, którzy wybrali ich w tajnym głosowaniu – więc nie mogą się dowiedzieć czyją wolę realizują i jaka ona jest. Ale to jest nieważne bo przecież „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”(jak mówi artykuł numer 1 naszej nieszczęsnej Konstytucji) a skoro tak to należy dbać o dobro wspólne. Czym jednak miałoby być dobro wspólne? No cóż, jak mówi najbardziej cięte pióro Afryki czyli święty Augustyn: niczym (a na pewno nie czymś za naszego życia). Posłuchajmy go przez chwilę, gdy krytykuje twórcę koncepcji dobra wspólnego (rozdział XXI, Państwo Boże):
„Teraz jest kolej, bym się, o ile możności, krótko i jasno załatwił z tym, czegom dowieść obiecał w drugiej księdze dzieła niniejszego, że stosownie do określeń, użytych przez Scypiona w księgach Cycerona „O Rzeczpospolitej” , nie istniała nigdy rzeczpospolita rzymska. Określa on bowiem krótko rzeczpospolitą jako „rzecz narodu”. Jeśli prawdziwe jest to określenie, to nie było nigdy rzeczpospolitej rzymskiej, bo nie było nigdy rzeczy narodu, jak chciał określić rzeczpospolitą. Naród określił jako zgromadzenie tłumu, złączonego jednozgodnością prawa i wspólnością pożytku. Co zaś nazywa zgodnością prawa, rozwija to w rozprawie, wykazując w niej, że nie można rządzić rzecząpospolitą bez sprawiedliwości. Gdzie zatem nie ma prawdziwej sprawiedliwości, nie może być i prawa. Co się bowiem dzieje prawnie, to się, oczywiście, dzieje sprawiedliwie. A co się dzieje niesprawiedliwie, nie może się dziać prawnie. Nie można bowiem nazywać prawnym, albo za prawo uważać, wszelkie niecne postanowienia ludzi, gdyż i ci nawet prawem nazywają to, co wypłynęło ze źródła sprawiedliwości, a fałszem to, co niektórzy przewrotni utrzymują, jakoby prawem było to, co dogadza możniejszemu. Gdzie tedy nie ma prawdziwej sprawiedliwości, nie może tam być zgromadzenia ludzi, połączonych ze sobą jednozgodnością prawa, a więc i narodu tam być nie może stosownie do określenia Scypiona, czy też Cycerona. A skoro narodu nie ma, to i nie ma rzeczy narodu, lecz tylko jakiejś gromady, niegodnej nazwy narodu. Tak więc, skoro rzeczpospolita jest to rzecz narodu, a narodu nie ma, dopóki nie ma połączenia jednozgodnością prawa; prawa zaś nie ma, dopóki nie ma żadnej sprawiedliwości, wypada tedy jasno, że gdzie sprawiedliwości nie ma, tam też nie ma rzeczpospolitej. Sprawiedliwość jest to ta cnota, co każdemu swoje oddaje.”
Jak rozwiązać dwa dylematy demokraty? Nie są to moje dylematy ale mam rozwiązanie: albo Singapur albo rozdział demokracji od państwa. Dyskusja z demokratą nie ma najmniejszego sensu ale całe szczęście jest ich pewnie w Polsce promil i gnieżdżą się głównie na uniwersytetach. Nie są też zbyt mądrzy bo na przykład proponują by do wykorzenienia hierarchii zastosować edukację (czyli najbardziej hierarchiczne narzędzie, gdzie kształtuje się nie tylko zachowania ale sam obraz świata łatwowiernego dziecka). Jeśli coś tak głupiego jak demokracja opanowało świat to znaczy, że może być tylko lepiej. Jak dobrze rozwinęła się przecież technika i to pomimo demokracji (problem nie jest nowy – na przykład pierwsze koleje budowano wcześniej w monarchicznej Wielkiej Brytanii i królestwie Obojga Sycylii niż we Francji). Co przyniesie przyszłość? Czy może będzie jeszcze głupiej? Może nadchodzącą wojnę wygrają Chiny? I może wprowadzą pełną równość; nie tylko polityczną ale majątkową również? Nie, to na pewno nie może się wydarzyć…
Skoro wywołany zostałem do ”tablicy” ostawiam zapowiedziany komentarz pod innym niż zwykle nickiem, bardziej adekwatnym do mego obecnego stanu ducha jak sądzę:). Na wstępie odniosę się do przytoczonego w konkluzji wywodu cytatu ze św. Augustyna – należy pamiętać, że nie jest to opinia filozofa politycznego lecz teologa, surowym okiem oceniającego każdy ziemski porządek rzeczy, zawsze niedoskonały w porównaniu z jedynym prawdziwym, gdyż boskim ładem. Nie bez znaczenia są również dramatyczne okoliczności dziejowe w jakich powstawało jego monumentalne dzieło ”Państwo Boże”, jakże różne od euforii towarzyszącej chrześcijanom zaledwie wiek wcześniej, które kazało Euzebiuszowi z Cezarei kłaść podwaliny dla ”cezaropapizmu” właściwego do dziś wielu kościołom wschodnim, w myśl formuły ”jeden Bóg – jeden cesarz – jedna wiara”. W obliczu upadku Rzymu i władzy cesarskiej w szeroko pojętym świecie łacińskim, obejmującym wówczas także rodzinną północną Afrykę św. Augustyna, tamtejsze chrześcijaństwo by przetrwać musiało stworzyć alternatywną strukturę władzy. W tym tkwią korzenie instytucji papiestwa i odmienne niźli w Bizancjum i prawosławiu ułożenie stosunków między Kościołem a państwem, sakralizacji tego ostatniego nie sprzyjał też chaos panujący wśród barbarzyńskich królestw plemiennych powstałych na gruzach Cesarstwa Zachodniorzymskiego, których władcy w dodatku byli zazwyczaj wyznawcami wrogiej ”nicejskiemu” chrześcijaństwu ariańskiej herezji. Nie dziwota stąd, że Augustyn nie widział powodu by piać peany na cześć takowych ”civitas terrena” jako tworów niemalże diabelskich, przeciwstawianych przezeń niebiańskiemu ”civitas Dei”. Przenikliwie rozpoznaje on ”mrok społecznego życia” – tenebrae vitae socialis: tym kapitalnym pojęciem opisuje zasadniczą nieprzejrzystość relacji międzyludzkich. Człowiek nie zna do końca nawet siebie i swych najbliższych, a cóż dopiero obcych sobie ludzi, jakże więc ma np. wymierzyć sprawiedliwość komukolwiek, skoro nie posiada niezbędnej ku temu wiedzy, jaką tylko Bóg może dysponować? Pełna, niezachwiana sprawiedliwość jest więc niemożliwa w naszym doczesnym świecie, a to z racji skażenia ludzkiej natury grzechem i wynikających stąd ograniczeń śmiertelności, toż samo tyczy również wszelkiego ładu ustrojowego państwa, jaki by on nie był: demokratyczny, republikański czy monarchiczny. Wszakże św. Augustyn nie potępia ich w czambuł jak wielu mylnie interpretuje jego myśl, gdyż wówczas okazałby się gnostykiem, a choć wyznawany wcześniej manicheizm, tudzież dramatyczne okoliczności dziejowe w jakich przyszło mu żyć, niewątpliwie naznaczyły jego myśl pewnym mrocznym piętnem, nie należy zapominać iż jako chrześcijanin nie mógł całkiem pozbawić wartości świata i jego historii, stworzonych przez dobrego Boga w co wierzył. Dlatego w jego wizji nawet ludzki występek staje się elementem przedwiecznego ładu, gdyż ”człowiek błądzi nie bez przyczyny” jak pisał w dialogu ”O porządku”. W paradoksalnej afirmacji pogrążonego w grzesznym mroku życia ludzkiej wspólnoty, posuwa się nawet do przytoczenia szokujących pozornie u świętego przykładów, tj. uznania roli społecznych pełnionych przez kata i dziwkę. W przywołanym już dialogu pierwszego nazywa konieczną dla utrzymania ładu w państwie ”karą dla szkodników”, natomiast gdyby brakło ”nierządnic” wywołałoby to wedle niego w społeczeństwie ”zamęt żądz cielesnych” trudny do opanowania. Tak więc dla św. Augustyna nawet kurwa i złodziej czy morderca mają do spełnienia swoją rolę przewidzianą w porządku ustanowionym przez Stwórcę, co rzecz jasna nie oznacza uczynienia z kurewstwa czy kradzieży lub zbrodni cnoty, lecz raczej niezbędny dla niej tu na tym padole kontrast. W każdym razie jego celem jak wszystko na to wskazuje nie było totalne potępienie doczesności, a jedynie relatywizacja wszelkiego pogańskiego kultu władzy w jakiejkolwiek jej formie, jako rodzaju ”świeckiej eudajmonii” i ”samozbawienia się” przez człowieka pogrążonego bez reszty w tym co tu i teraz. W tym sensie augustynizm jest niezwykle aktualny, jako odtrutka na gnozę polityczną obojętnie w jakiej by postaci ona nie występowała: marksistowskiej, libertariańskiej, nazistowskiej etc. republikańskiej owszem także. Idea ”dobra wspólnego” jakiej ta ostatnia hołduje, rozpatrywana realnie może być stąd jedynie czymś względnym i niepewnym, owym ”incertum bonum” o jakim pisze w księdze XIX ”Państwa Bożego”. Owszem, nigdy nie istniał ni zaistnieć może republikański ideał ustrojowy nakreślony przez Cycerona oraz innych rzymskich autorów starożytnych, nowożytnych jak Machiavelli zresztą również. Rzeczywista republika zamiast postulowaną na kartach ich pism zgodną harmonię głosów, będzie przypominać raczej pełne dysonansów dzieło muzyki współczesnej, a rzeczą nielicznych w niej cnotliwych obywateli jest, aby nie przerodziła się w całkiem anarchiczną kakofonię tyranii, co nieustannie jej grozi z podanych wyżej powodów. Innego wyjścia wszakże nie mamy, tragizm ludzkiej egzystencji i pędzonego przez człowieka żywotu społecznego polega na tym, iż zapewnienie ładu jest w nich czymś zarazem koniecznym i niemożliwym w pełni do urzeczywistnienia. Z racji ”mroczności egzystencjalnej” o jakiej pisze św. Augustyn miotamy się więc ciągle między ”niewątpliwym złem” [ certum malum ], a jedyną nam daną namiastką prawdziwego, wiecznego ładu w postaci owej ”incertum bonum”. Wszakże świadomość ta nie może dla chrześcijanina oznaczać kwietyzmu jako się rzekło, potępienia uczestnictwa we wszelkich doczesnych formach rządów i wspólnotach narodowych, państwowych etc. tylko otwarcie na transcendencję, zrozumienie iż nasza rzeczywistość nie wyczerpuje się w nich, lecz je przekracza na końcu dzięki zbawczej ofierze Chrystusa na krzyżu. Nawet jeśli nie podzielamy wiary w nią i tak jest to atrakcyjna perspektywa o ile pozwala nabrać dystansu i obala fałszywe idole współczesności, czyli pomienione już odmiany gnozy politycznej, dziś przybierające szczególnie zjadliwą postać islamizmu, neosyjonizmu i może zwłaszcza coraz agresywniejszego LGBTarianizmu, generalnie wszystkich szkodliwych -izmów. Dlatego omawiając fenomen polityczny republikanizmu nie wziąłem na warsztat wzorcowych i przeto skażonych nadmiernym idealizmem prac Cycerona, lecz przywołałem świadectwo Andrzeja Maksymiliana Fredro, który zmuszony został do konfrontacji wyniesionych z klasycznej edukacji konceptów starożytnych autorów, z dramatycznymi okolicznościami dziejowymi w jakich przyszło mu żyć. Niczym św. Augustyn był świadkiem rozpadu niemal, a w każdym razie śmiertelnego zagrożenia znanego mu ładu szlacheckiej Rzeczpospolitej, już choćby marszałkując Sejmowi na którym doszło wskutek intryg stronnictwa królewskiego do uznania pierwszego przypadku ”liberum veto”, odebrał srogą lekcję realizmu politycznego. Dlatego ten piewca ”złotej wolności” dopuszczał możliwość ustanowienia rządów absolutystycznych i osadzenie takiegoż monarchy na tronie RzPlitej, o ile tylko zapewniłoby to zachowanie niepodległości krajowi, wychodząc ze słusznego założenia, iż skoro jej obywatele nie potrafią zachować wolności jako jednostki, niech chociaż cieszą się zbiorową swobodą jako wspólnota narodowa i państwo. Co do krytyki demokracji i wykazania rozlicznych towarzyszących jej aporii, nie mam najmniejszych zastrzeżeń, wszakże nie sposób utożsamiać mitycznych ”rządów ludu” z republikanizmem, jakiego jest tylko jedną z części składowych i śmiem twierdzić wcale nie najważniejszą. Pisałem już o tym u Foxa kiedyś, przypomnę tylko pokrótce, że realną władzę w rzymskiej republice dzierżyło kilkunastu zaledwie najwyższych urzędników państwowych, obieralnych to fakt, ale to oni decydowali o kształcie debaty publicznej, czyli jakie kwestie będą poddawane pod głosowanie na zgromadzeniach obywatelskich, które zaś nie. Nawet nie wszyscy członkowie Senatu byli posiadali realną ”decyzyjność”, lecz tylko ”wewnętrzny krąg” tworzony przez byłych konsulów i pretorów o ile pomnę, reszta zaś senatorów robiła dla nich za nieme tło, dosłownie pozbawiona głosu, ten bowiem mogli wyrażać jedynie stając po stronie jednych lub drugich w momencie głosowania, w ostateczności decydowała liczba przekonanych do sprawy jej biernych stronników. Starożytny rzymski republikanizm był bowiem efektem swoistego paktu, zawartego przez rządzącą oligarchię z ludem po najeździe Celtów, gdy zagrożona zagładą miała podzielić się władzą i własnością z plebsem, oczywiście nie na w pełni równych zasadach. Dzięki temu wszakże udało jej się zmobilizować niemal całą społeczność Rzymian, wciągając ją w dzieło podboju i tworząc przez to morderczą na owe czasy machinę militarną, która sprawiała na nieszczęsnym Pyrrusie wrażenie wojowania z jakowąś ”hydrą lernejską”. Tłumaczy to również dlaczego postulat przywrócenia potężnej egzekutywy, która w osobie konsula została poprzez przynależne jej ”imperium” wyposażona w iście królewskie prerogatywy w sprawach wojennych, stał tak wysoko wśród rewindykacji rzymskiego plebsu. Oczywiście ta starożytna ”umowa społeczna” od początku nie była wolna od napięć, o czym świadczą liczne secesje i bunty następujące po jej zawarciu, aż końcu nastąpił po paru stuleciach jej rozkład na tle podziału łupów zdobytych wskutek podbojów republiki. Jak opisałem to już onegdaj przerodziło się to blisko stulecie krwawych walk wewnętrznych i w końcu oligarchiczną de facto tyranię Sulli, po czym populistyczną Cezara i jego następców. Powtarzam jednak, jedyne dane nam realne dobro wspólne musi być owym kruchym z konieczności ”incertum bonum”, i tak lepsze to od wszelkiego totalitaryzmu czy obecnej globalnej tyranii. Liberałowie zaś upatrując we władzy państwa zło, mniejsza czy konieczne jeszcze czy już nawet nie jak ”anarchokapitaliści”, torują drogę zniewoleniu obrzydzając rzeczywistą wolność, którą stanowi możliwość rządzenia się samemu jako jednostki oraz naród.
Zgoda, zgoda ale tu idzie o co innego. Już może nawet nie o samą ideę dobra wspólnego ale jak będzie ona wykorzystana propagandowo. A przypuszczam, że będzie wykorzystana tak jak dobra w teorii idea zrównoważonego rozwoju
(http://www.unic.un.org.pl/strony-2011-2015/zrownowazony-rozwoj-i-cele-zrownowazonego-rozwoju/2860), pod którą kryje się 17 celów (https://www.un.org.pl/) a wśród nich na przykład takie „neutralne światopoglądowo” kwiatki jak:
3.7 Do 2030 roku zapewnić powszechny dostęp do świadczeń z zakresu zdrowia seksualnego reprodukcyjnego, w tym planowania rodziny, informacji i edukacji oraz włączyć zdrowie reprodukcyjne do krajowych strategii i programów.
4.5 Do 2030 roku wyeliminować nierówność płci w edukacji i zapewnić równy dostęp do edukacji na wszystkich poziomach oraz do szkoleń zawodowych dla najsłabszych grup, w tym dla osób niepełnosprawnych, ludności rdzennej oraz dla dzieci w trudnej sytuacji. (w tym zapewne dla „prześladowanych” grup LGBT co się na grantach pasą)
5.C Przyjąć oraz wzmocnić polityki i skuteczne ustawodawstwo promujące równość płci oraz wzmacniające pozycję kobiet i dziewcząt na wszystkich szczeblach. (cały punkt 5 to masakra wzmacniająca wojnę płci)
Podobnie będzie z dobrem wspólnym. Będzie się nam stręczyć ją przez takich nomen omen republikanów jak Macron, który swego czasu coś bąknął o dobru wspólnym (a na pewno mówił parę razy o solidarności jako fundamencie francuskiej republiki). Z drugiej strony jakiś nieogarnięty Steven Kramer pisze dla amerykańskich siłowików (https://inss.ndu.edu/Media/News/Article/1780542/the-gilet-jaune-crisis/), że „żółte kamizelki reprezentują kulturę indywidualizmu, nie tylko nieaktywni politycznie ale pozbawieni przywództwa i dumni z tego”.
Ano tak, bo jak se żyjesz nie wadząc nikomu i podniosą ci podatki na paliwo (albo się nie chcesz szczepić) to jesteś przebrzydłym indywidualistą co „podziela dezinformację i teorie spiskowe” z innymi złymi ludźmi co się indywidualistycznie skrzyknęli. Ale jak już jesteś przywódcą i dupa ci się pali razem z siedzeniem bo trza eliminować paliwa kopalne na polecenie mocodawców (albo bo się budżet nie spina) no to bardzo proszę już jesteś wyrazicielem solidarności, która się chyba w tym przejawia, że karzesz ich pałować a sam se latasz helikopterem ponad ich głowami bo cię na to stać.
A jeśli chodzi o samą teorię dobra wspólnego to pewnie można by i nawet dojść rozumowo do tego, że „Rzeczpospolita to wspólna sprawa, o którą dbamy pospołu, nie jako bezładna gromada, tylko liczne zgromadzenie, jednoczone uznawaniem prawa i pożytków z życia we wspólnocie. Najważniejszą przyczyną owego współistnienia jest nie tyle poczucie bezradności, co wrodzona potrzeba bytowania wśród innych” jak Cyceron w „De Republica”. Oczywiście do tego nie dojdzie bo w szkole się wbija dzieciakom do głowy, że państwo powstało na drodze umowy jest więc tworem sztucznym a nie naturalnym z wrodzonej potrzeby. Ale przypuśćmy, że dojdziemy do tego, że wierzymy w dobro wspólne to sama rzeczywistość zaraz zaczyna krzyczeć. No bo niby kiedy w Polsce rzeczpospolita była rzeczpospolitą? W czasie reakcji pogańskiej? Gdy biskup Stanisław opowiedział się za buntem przeciwko królowi? Gdy otruto Mieszka Bolesławowica? Tak można przez całą historię polski: Grzymalici i Nałęczowie, wolne elekcje i konfederacje, biali i czerwoni w powstaniu styczniowym, socjaliści i endecy, AK, NSZ, BCh i komuniści, Solidarność i PZPR. Teraz mamy integratorów unijnych i nienazwane drugie stronnictwo, które jest za Unią Europejską ale nie za państwem europejskim (czyli PiS zwany przez to agentami Putina – bo się cholernik PiS sprzeciwia unijnemu dobru wspólnemu).
Gdzie tu miejsce na dobro wspólne? Albo i nawet na wspólnotę? No chyba, że mówimy o wspólnocie konfliktu. Jak dla mnie to wychodzi na to, że można dobro wspólne poznać, kierować się nim i można do niego zmuszać. No i to nie jest atrakcyjna koncepcja, żeby ludzi zmuszać do jakiegoś dobra. A już zwłaszcza wspólnego bo w medialnej demokracji argument ze wspólnoty jest zbijany przez – „ale my tego nie chcemy i wyklucza się nas ze wspólnoty”.
Więc chyba dobro wspólne potrzebuje jeszcze jednego elementu – dobrej propagandy medialnej i dobrej cenzury – której zwolennikiem był Cyceron jak to dobry Rzymianin.
No i jeszcze muszę dodać, że Cyceron jest źródłem fatalnego podziału na to co prywatne i publiczne – stąd mamy tych wszystkich liberałów, którzy mówią, że państwo wtrąca się do spraw prywatnych (a która to sfera wciąż się rozszerza – ostatnio na płeć i gender; co jednak dziwne prywatny wybór płci musi być egzekwowany przez publiczne państwo). Oczywiście jest to wypaczenie sensu nauk Cycerona ale przecież jest to dosyć umowny i dosyć fikcyjny podział na to co prywatne (służy tylko danym osobom) i publiczne (służy wszystkim). Stąd też frontalny atak Szwajcara Karla Ludwiga von Hallera na ideę republiki i próba całkowitej prywatyzacji państwa (w osobie monarchy). Metternich lubił to (bo czytywał):
https://carlsbad1819.wordpress.com/2021/08/25/karl-ludwig-von-haller-his-life-and-work/